Ćwiczenia z wklepywania i zapamiętywania.
WOJCIECH ORLIŃSKI
LEM
ŻYCIE NIE Z TEJ ZIEMI
Strona 221
Lem wstrzelił się tu w okres kulturowej odwilży w ZSRR, krótszej i skromniejszej niż w PRL - przyniosła ona jednak także literacki debiut Sołżenicyna, czyli opowiadanie Jeden dzień Iwana Denisowicza, opublikowane w 1962 roku w miesięczniku "Nowyj Mir". Ten tekst kończył trwające ćwierć wieku milczenie na temat łagrów - po 1937 roku ta tematyka była po prostu całkowicie zakazana w radzieckiej prasie i literaturze, nie wolno już było pisać zakłamanych propagandowych peanów w rodzaju łże-reportaży Maksyma Gorkiego, opiewających humanitarny radziecki system karny, który pozwala tworzyć nowego, lepszego człowieka. Te też po 1937 wycofano z bibliotek.
Publikacja fragmentu Solaris w radzieckiej prasie nie była oczywiście aż takim szokiem, ale tu również przełamano tabu. Wczesne powieści science fiction w bloku radzieckim, jak Mgławica Andromedy Jefremowa czy choćby Lemowski Obłok Magellana, pokazywały idylliczną przyszłość, w której na Ziemi zapanował idealny ustrój. Nie ma już problemów z pieniędzmi, biurokracją czy personalnymi animozjami. Podobnie było zresztą wtedy z zachodnią fantastyką - van Vogtem czy Clarkiem.
Przyszłość w Solaris nie jest wprawdzie pokazana jako dystopia, ale rozdział Solaryści pozwala ją sobie wyobrazić jako coś dużo bardziej podobnego do owej "gry na dole" - do której nawiązania Szczepańskiemu brakowało w oficjalnych wypowiedziach Gagarina. Uczeni z przyszłości badający Solaris borykają się z podobnymi problemami, jakie znają uczeni badający dzisiaj cokolwiek - z przycinaniem dotacji, zakulisowymi rozgrywkami, wszechwładną biurokracją.
Powieść stawiała poważne wyzwania radzieckiej cenzurze, dlatego drogę do rosyjskiego czytelnika torowała sobie powoli. Kolejne fragmentaryczne przekłady ukazywały się w innych czasopismach, w roku 1976 wydano nawet książkę - ale pełne wydanie ukazało się na dobrą sprawę dopiero w roku 1992 w przekładzie Galiny Gudimowej i Wiery Perelman. Poprzednie przekłady (w tym ten książkowy - Bruskina) były okrojone przez autocenzurę tłumaczy, pomijających między innymi wątki religijne i erotyczne. Boga i seksu w komunizmie przecież miało nie być!
W listopadzie 1962 roku Lem przyjechał do ZSRR z delegacją polskich pisarzy. Radzieccy czytelnicy znali go z przetłumaczonych na rosyjski Astronautów, Obłoku Magellana, opowiadań o Tichym i Pirxie oraz pierwszych fragmentów Solaris - które oczywiście podsycały zainteresowanie pisarzem, bo ta książka wciąga, nawet jeśli zaczniemy ją czytać od środka. Tym bardziej chcemy wtedy poznać zagadkę oceanu i tworów F!
To wszystko zapewne sprawiło, że Lema oddzielono od polskiej delegacji i traktowano jak gwiazdę rocka. Wielokrotnie opowiadał anegdotę, jak "w wielkim audytorium Uniwersytetu Łomonosowa zebrało się dwa tysiące młodych ludzi". Spotkanie prowadził "pewien profesor fizyki, specjalista od optyki laserowej, bardzo miły pan". Zebrani mogli Lemowi zadawać pytania na karteczkach, gospodarz zapytał po cichu, czy pytania mają być selekcjonowane - Lem odmówił.
Przyszło pytanie: "Razwie wy kommunist?". Lem od lat miał na takie pytanie wypróbowaną odpowiedź: "Nie, bo nie uważam, żebym zasługiwał na to zaszczytne określenie". Ale gdy tylko zdążył powiedzieć: "Niet, ja nie kommunist", straszliwy grom oklasków, od którego "po prostu zatrzęsła się sala", uniemożliwił dokończenie zdania.
Fiałkowskiemu Lem wspominał, że już podczas tej podróży spotkał w Leningradzie braci Strugackich. Jego biografowie Praszkiewicz i Borisow ustalili jednak w swojej książce, że to niemożliwe (Lemowi prawdopodobnie nałożyły się wspomnienia z różnych wyjazdów - Arkadija spotkał w Pradze, a Borysa dwukrotnie w Moskwie; w trójkę nie spotkali się nigdy). Podobnie jak Szczepański, Strugaccy prowadzili drobiazgowy dziennik. 23 listopada 1962 roku Arkadij zanotował, że słuchał wystąpienia Lema przez radio i bardzo go ucieszyło, że zapytany o swoich ulubionych radzieckich fantastów, Lem wymienił Strugackich i Jefremowa. Gdyby doszło wtedy do spotkania, z pewnością też by to odnotował, ale w Leningradzie rozminął się z Lemem o tydzień.
Tak swoją podróż Lem relacjonował na świeżo Wróblewskiemu:
Drogi Jurku,
Wróciłem przed dwoma dniami z Moskwy [...]. Wróciłem z Rosji w pewnym sensie na nią nawrócony, ze względu bez wątpienia na ludzi - przy czem kontaktów miałem tak wiele, że nie jestem wprost w stanie nawet tego, co się działo, podsumować. Trafiłem przypadkiem doskonale, bo na okres znienacka rozpoczynającej się, choć podziemnie od dawna już własnym nurtem idącej odwilży kulturalnej, która doprowadziła do drukowania wspomnień z łagrów nawet [nawiązanie do wspomnianego wyżej opowiadania Sołżenicyna - przyp. W. O.].
Co się zaś osobiście ze mną, wokół mnie wyrabiało, nie podobna wręcz wyrazić. Doszło do tego, że nasza ambasada urządziła coś w rodzaju bankietu na moją cześć, przyczem gośćmi byli głównie ci z radzieckich uczonych, których poznałem osobiście. Całe szczęście, że już jestem takim starym koniem, inaczej chyba by mi się po wszystkim przewróciło w głowie. Mój pokój hotelowy był prawie nieustannie pełen rozmaitych cybernetyków, astrofizyków, matematyków, nie mówiąc już o młodych pisarzach. Miałem też masowe spotkania, dwa ze studentami moskiewskiego uniwersytetu, gdzie niby Lenin w 18 roku czułem się, przemawiając do zapchanej sali, przyczem ci, co nie mogli usiąść, stali i wisieli na kolumnach, prawie że na świecznikach - miałem spotkanie z czytelnikami w bibliotece Dzierżyńskiego reoju [?], takoż ze studentami leningradzkiego uniwersytetu, jak również kameralne rozmowy z uczonymi pierwszej klasy. Kochano mię, wyrażano mi to i owo, obdarowywano mnie, czczono mnie, że zadowoliłoby to chyba człowieka o pretensjach do genialności, którym, zapewniam Cię, w dalszym ciągu nie jestem. Formalnie byłem członkiem delegacji ZLP, ale praktycznie z losami delegacji nic nie miałem wspólnego. Prowadziłem długie nocne rozmowy, czytałem w rękopisach wiersze i opowiadania i powieści, przemawiałem po 14 godzin na dobę i wróciłem taki zruszczony, że przez pierwsze dwa dni robiłem błędy w ojczystym języku...
Nota bene nie byłem na Kremlu i mało co zdążyłem zobaczyć, gdyż taki byłem rozrywany: doszedłem jednak do wniosku, że nawiązanie kontaktów osobistych jest daleko ważniejsze od roli zwiedzającego zabytki turysty.
Rosjanie, ci przynajmniej, których poznałem, są prawdziwie ludźmi kraju, który wydał Dostojewskiego. To się czuje nieustannie. Są oni, mam wrażenie, bardziej serio od Polaków, bardziej pryncypialni, skłonni do głębinowych rozważań, i bez względu na światopogląd, kiedy ich podrapać, po II drugiej w nocy wyłazi z nich mroczny głęboki pesymizm w stosunku do Ludzkości i i jej Losów. A przytem młodzież ich (literacka, studenci) jest dziwnie świeża i żarliwa, łaknąca kontaktów, nowych myśli - musiałem więc, czując się ambasadorem spraw ogólnoludzkich, mówić nie tylko o jakiejś fantastyce bynajmniej, lecz o wszystkim możliwym, od telepatii, poprzez sytuację literatury na Zachodzie, aż po problemy wieczne.
Byłem tam trzy tygodnie i chyba nie zmarnowałem ani jednego dnia, a chociaż wróciłem zmęczony jak pies, niczego nie żałuję. Zostawiłem tam masę znajomych, takich, jakbym ich znał od dawna, zapewniłem sobie "kanały informacjonośne" tamtejszej literatury naukowej i wszelkiej innej - na Polskę patrzą stamtąd jak na Europę, jak na kraj wspaniałej wolności, piękny i wręcz paryski, a moje nieśmiałe próby sprostowania proporcji tego mirażu nie odniosły żadnego rezultatu!
Koniec odcinka
Ciąg dalszy nastąpi